Duma! Gazeta Wyborcza opublikowała w Dużym Formacie reportaż Ewy Wołkanowskiej-Kołodziej o innowacji społecznej, rozwijanej pod naszymi skrzydłami w ramach programu „Generator Innowacji. Sieci Wsparcia” pt. “Nasi terapeuci. Ptaki po traumatycznych przeżyciach i ludzie z DPS-u tworzą to bliskie relacje”.
Oto tekst całego reportażu:
Mamy panią z zaawansowaną demencją, od rana buczy, pokrzykuje, chodzi wte i wewte. Kiedy pierwszy raz zabrałam tę panią pod wolierę, byłam w szoku. Ona przy gawronach po prostu milknie.
Kiedy Nikolas przyjechał do domu pomocy społecznej, wiadomo było, że widzieć już nie będzie. Próbowano wcześniej temu zaradzić, ale było za późno. Oślepł, a gałki oczne zaczęły mu zanikać. – To twardziel – mówi lecząca go Ewa Rumińska. – Jego świat zmienił się kompletnie, a ten się dostosował. Biedak w końcu znalazł dom. Cieszę się niesamowicie, że ma tutaj tak fajnie.
– Hu, hu, ha, nasza zima zła! – śpiewa temu biedakowi 82-letnia Urszula, która przyszła go odwiedzić razem z terapeutką zajęciową. Przyniosły mu mięso. Obie mają niebieskie jednorazowe rękawiczki. – Nikoś, Nikoś! – Urszula woła do niego jak do swojego wnuczka mieszkającego w Szwecji. Ciepło, czule. Ptak zbliża się, bierze jedzenie, odskakuje na chwilę, znów wraca. Jego kolega o imieniu Kura czeka, aż kobiety pójdą. Ten z kolei dobrze widzi, ale brakuje mu fragmentu skrzydła. Nie dla niego dewolaje, i Paryże, i Szanghaje. Nikoś swoich dni dożyje w wolierze zbudowanej na terenie Fundacji Laurentius w Olsztynie prowadzącej tu w swych placówkach całodobową i dzienną opiekę nad seniorami.
Nikoś i Kura to dwa gawrony, choć niektórzy mieszkańcy nazywają ich czasem krukami, a czasem wronami. Był pomysł, by wolierę nazwać „Ptasim DPS-em”, w końcu stanęło na „Ptasiej Ferajnie”, żeby niepełnosprawnym ptakom dodać mocy.
Początkowo opieką nad tymi zwierzętami mieli się zająć seniorzy, tyle że niektórym z nich pamięć płata figle, innym płatają części ciała. Obowiązek karmienia ptaków i sprzątania u nich mają teraz pracownicy. Kiedy na dworze jest ciepło, pod wolierę przyprowadzają też swoich podopiecznych.
– Mamy panią z zaawansowaną demencją, od rana buczy, pokrzykuje, chodzi wte i wewte. Inni mieszkańcy się wtedy denerwują. Kiedy pierwszy raz zabrałam tę panią pod wolierę, byłam w szoku. Nie mogłam uwierzyć. Ona przy gawronach po prostu milknie. Przygląda się, uspokaja. Siedzimy tam dwie godziny, potem wracamy i znowu jest to samo – mówi terapeutka zajęciowa Anna Wiśniewska-Drężek.
JA – KWIATECZEK POŚLEDNI
Potocznie wszyscy ośrodek ten nazywają Laurentiusem. Jest nie tylko DPS-em. W tym samym budynku jest też prywatny dom opieki i finansowany z budżetu państwa oraz miasta Dzienny Dom „Senior+”, który oferuje zajęcia osobom powyżej 60. roku życia. „Tu można dowiedzieć się czegoś na temat zdrowej diety, szeroko rozumianego bezpieczeństwa seniora, jak również nauczyć się tańczyć zumbę! Dużo śmiechu niosą seniorom zajęcia jogi na wesoło” – taka informacja widnieje na stronie internetowej ośrodka.
82-letnia Urszula przychodzi tu na zajęcia, a wieczorem wraca do swojego domu. Promienieje, choć ma wszelkie powody i prawo do zgorzknienia.
Urszula, która codziennie przychodzi na zajęcia do Laurentiusa. Fot. Ewa Wołkanowska-Kołodziej
– Miałam dziesięć lat, jak zginął mój tata. Oprócz mnie w domu były trzy siostry i dwóch braciszków. Mama miała depresję, jedną zimę cały czas leżała w łóżku. Zostałam rzucona na świat jak nasionko. Braciszkowie mali, siostrzyczki ładniejsze. Ja chciałam iść do góry, a oni mówili: „Ula, poczekaj na mnie”. Byłam odpowiedzialna, braciszka wychowałam. Pięłam się po kamieniach. Ja – kwiateczek pośledni – opowiada Urszula, siedząc w pełnym słońcu na krześle w domu opieki. – Ambitni byliśmy wszyscy, zaocznie zdobyliśmy wykształcenie. Teraz żyję już naprawdę i cenię życie. Wszystko mnie interesuje! – trudno po każdym zdaniu wypowiadanym przez Urszulę nie stawiać wykrzyknika. Może być modelem seniorki, jaką każdy Polak chciałby być. Samodzielna, zdrowa, chodzi na gimnastykę i zajęcia teatralne. Sama kupuje bilety lotnicze w internecie (regularnie lata do córki mieszkającej w Szwecji), ma prawo jazdy (zrobiła je w wieku 50 lat). Lubi przychodzić do Laurentiusa, ale… – Mam nadzieję, że Pan Bóg będzie łaskawy i mnie z dnia na dzień zabierze. Tu jest naprawdę dobrze, ale nie chciałabym tu być. Bylebym w domu dała radę sama zrobić herbatkę, umyć się. Choćby na kolanach – mówi.
Zanim jednak pójdzie do domu, odwiedza koleżanki, które możliwości powrotu do swoich mieszkań nie mają. Chodzi od pokoju do pokoju i zabawia rozmową.
KURCZAKI URATOWANE Z HOLOCAUSTU
W jednym z pokojów mieszka Teresa, porusza się na wózku. Jej współlokatorką jest Sabina. Urszula opowiada o ptakach w ogrodzie. – Jak są upały, to gawronom jest gorąco. Latem nosiłam więc im gałęzie, zaciemniałam wolierę. „Nikosiu, Nikoś…” – mówiłam, a ten wtedy szedł za głosem, bo przecież nie widzi. Do dzióbka mięsko dawałam, i owoce, i warzywa. Kruki są wszystkożerne, nie potrzebują ekstrakarmy – szczebiocze Urszula.
– Mieszkający tu ludzie są chorzy, cierpią, ale ta integracja z ptakami pozwala jakoś zminimalizować to cierpienie – dodaje informacyjnym tonem Teresa.
– Co jest? O co chodzi? – dopytuje Sabina i nachyla się w kierunku obu pań, żeby lepiej słyszeć.
– Pani jest świeża, to opowiem. Jak było ciepło, jeździliśmy do Bukwałdu, gdzie weterynarz Ewa leczy chore ptaki. Ja tym żyłam! Co piątek przyjeżdżały po nas taryfy! Na miejscu częstowano nas herbatką i szarlotką. Oprócz ptaków były tam cudne pieski, z którymi biegał mały dziczek… Może ja za dużo opowiadam? Nie zanudzam? Oprócz orłów i bocianów są tam też kogutki uratowane z holocaustu. Tak, tak, z gazu. Tylko kokoszki po wykluciu się z jajka mają prawo żyć. Jak się okazuje, że to biedny, mały kogucik, to weg! Gazują je. Pani Ewa dostaje z wylęgarni martwe pisklęta, żeby karmić nimi orły. Któregoś razu przywieźli te zwłoki, a tam jakieś nóżki się ruszają. No i uratowała kogutka.
– To bardzo ciekawe! – komentuje Sabina.
– Uratowany z holocaustu kogucik wyrósł na eleganckiego koguta – mówi Urszula. – A ostatnio jak byłam, to w szpitaliku dla ptaków w klatce widziałam pełno uratowanych kogutków. Nie wiem, co oni później z tymi kogutkami robią.
Teresa nie ma wątpliwości: – Łeb ucinają.
Urszula protestuje: – Nie! Pani Ewa nie po to ratuje, żeby zabijać. Pewnie komuś daje, żeby się cieszył. Jak będzie ciepło i pani dyrektor znajdzie pieniądze na taryfę, to tam pojedziemy.
– Może dożyję tego czasu – z nadzieją mówi 97-letnia Sabina.
14-hektarowy Ośrodek Rehabilitacji Ptaków Dzikich w Bukwałdzie, prowadzony założyła doktorka weterynarii Ewa Rumińska. Na zdjęciu z Aleksandrą Jabłońską. To pomysłodawczynie ptasiego projektu. Fot. Ewa Wołkanowska-Kołodziej
CZASAMI PTAK NIE CHCE ŻYĆ
14-hektarowy Ośrodek Rehabilitacji Ptaków Dzikich w Bukwałdzie, prowadzony przez Fundację Albatros, założyła doktorka weterynarii Ewa Rumińska. Jest tu klinika dla ptaków i szpital z pracownią rentgenowską i salą operacyjną. Tu Rumińska leczy poranione ptaki. Jeśli ptak po kuracji odzyskuje sprawność, jest wypuszczany na wolność. Jeśli nie ma szans na przeżycie w środowisku naturalnym, zostaje w azylu, czyli w niewoli.
Na stałe mieszka w Bukwałdzie około 150 ptaków – bociany, gołębie, mewy, myszołowy, są też dwa orły.
Jedna z wolier stoi na uboczu. Na pierwszy rzut oka nie widać w niej nikogo, ale jak się zadrze głowę, to staje się oko w oko z puszczykami.
– To są ptaki nocne, które normalnie nie mają kontaktu z człowiekiem, więc trzeba im dać święty spokój. Część z tych ptaków jest z nami od kilkunastu lat, kilka za jakiś czas wypuścimy na wolność i staram się, by te sprawne nie straciły dystansu do ludzi. Z oswojonym ptakiem są same problemy – mówi Rumińska.
Jednym z takich problemów jest na przykład żuraw. Kiedy się przed nim zamacha rękoma, rozkłada skrzydła i zaczyna tańczyć z człowiekiem. Powód? Żurawie jajo zostało podłożone kurze. Zamiast kurczaka wykluło się żurawiątko. Kiedy wyrosło, było wielkości pięcioletniego dziecka. Ciekawski i niebojący się ludzi ptak. Potrafił wejść do sklepu, zajrzeć do szkoły. Uwielbia błyszczące rzeczy, zwłaszcza pierścionki, i gospodarze zaczęli się bać, że zrobi niechcący jakiemuś człowiekowi krzywdę, próbując zdobyć błyskotkę. Mieszka więc w wolierze z bocianami i dzikiego życia już nie zakosztuje.
Niesprawne ptaki są pożyteczne w wychowywaniu zdrowych dzikich piskląt.
– Czasami mam osierocone puszczyki, którymi zajmują się te niepełnosprawne nianie. W stadzie maluchy szybko uczą się jeść, dużo lepiej się socjalizują i przede wszystkim się nie oswajają. Jeśli ptak jest sprawny, powinien lecieć na wolność – mówi Rumińska.
Ptaki, które dziś mieszkają na terenie Domu Opieki „Laurentius” w Olsztynie, na początku były w ośrodku Rumińskiej. Zostały wyleczone i mieszkały tu przez jakiś czas. Lada dzień do Nikolasa i Kury dołączy mieszkająca na razie w Bukwałdzie Wronka. Ptak, który miał wylecieć na wolność, tuż przed wypuszczeniem w nocy zaczepił obrączką o gałąź i mocno się pokaleczył. Został wprawdzie wyleczony, ale stracił nogę. Teraz przeniesie się do odległego o 22 kilometry Olsztyna.
PTAKI MAJĄ W SOBIE SMUTEK
– Nie znałyśmy się. Któregoś dnia Ewa Rumińska zadzwoniła do mnie z pytaniem, czy nasi seniorzy nie byliby zainteresowani ornitoterapią, czyli terapią ptakami. Dla mnie ptaki to niesamowite istoty, nieuchwytne stworzenia Boże, więc już w pierwszym zdaniu powiedziałam, że bardzo chcę – mówi Ewa Kordaczuk, dyrektorka olsztyńskiego Laurentiusa. Na jej dyrektorskim biurku, na papierach, leży kot. Jeden z dwóch mieszkających w tej placówce. Gawronów wprawdzie nie atakują, ale na inne ptaki zdarza im się zapolować.
Od tamtego telefonu Ewa Rumińska regularnie przyjeżdża do ośrodka, by opowiadać mieszkańcom o ptakach.
– To, co proponujemy, to jest opozycja do animaterapii. Nie chodzi o to, że kupujemy papużki czy kury i trzymamy w niewoli, żeby ludzie mieli fun. Tu chodzi o to, że niepełnosprawne ptaki po traumatycznych przeżyciach i ludzie mają stworzyć relację, która przyniesie korzyści obu stronom – mówi, idąc do kaplicy w domu opieki. Czekają już tam na nią mieszkańcy domu i kilku pracowników.
– Ptaki to rozwinięte intelektualnie i emocjonalnie stworzenia, które potrzebują rozrywki. Ostatnio oglądałam filmik, na którym kruk, chcąc napić się wody z wysokiego naczynia, przynosił kamyki i wrzucał, by podnieść poziom wody. Moje dziecko popatrzyło na to i rzekło: „Wiesz, mama, nie wiem, czy ja bym od razu na to wpadła” – mówi. Niektórzy seniorzy się uśmiechają, ktoś inny ma nieobecne spojrzenie.
W pierwszym rzędzie siedzi oparta o balkonik 94-letnia Wanda: – Ja szczególnie kocham sikorki. W dzieciństwie dużo chorowałam i spędzałam czas w szpitalach. Mogłam całymi dniami obserwować te ptaki: jak dwa się biły o jedzenie, jak w tym samym czasie trzeci podjadał. Zupełnie jak u ludzi! Ja czułam, jakbym była częścią społeczeństwa sikorek – mówi, uśmiechając się od ucha do ucha, i widać w niej tę małą dziewczynkę sprzed 90 lat.
– Sikorki to charakterne ptaki, szczególnie bogatki – komentuje doktorka Ewa, a pani Wanda zgłasza swoją wątpliwość co do losu Nikosia i Kury: – Patrzenie na te ptaki pomaga nam w zdrowieniu psychicznym, ale choć mają tu bardzo dobrze, to wydaje mi się, że są smutne.
– Wszystkie ptaki, które nie żyją na wolności, mają w sobie ten smutek. Chyba że są to maluchy już wychowane w niewoli. Jest nadzieja, że może głębsza relacja z innym stworzeniem, czyli człowiekiem, ten smutek trochę złagodzi. Im więcej mają bodźców, tym lepiej ich psychika funkcjonuje. Będzie cudownie, jak państwo będziecie wiedzieć, że jesteście im potrzebni, a oni wam – odpowiada weterynarz.
– A czy ptak może dostać depresji? – dopytuje ktoś z sali.
– Może. Miałam takie przypadki, kiedy ptak wyleczony fizycznie całkowicie, choć po amputacji skrzydła, przestawał jeść. Jego świat się zawalił, bo z życia w nieograniczonej przestrzeni trafiał do klatki i nie był w stanie latać. Mnóstwo zwierząt z podobną historią dostosowuje się do innego życia i dobrze funkcjonuje latami. Wchodzą w przyjaźnie, mają romanse, kłócą się, gniazda robią. Ale są też takie, które się nie przystosowują. Miałam ptaki, które umierały, i jedyną diagnozą, jaką mogłam postawić, była po prostu niechęć do życia. Od lat obserwuję zwierzęta i teraz, kiedy widzę, że zwierzę wykazuje niechęć do życia, i po pierwszych próbach dokarmiania na siłę widać, że to nie działa, tylko powoduje większy stres, ja ich nie męczę, odpuszczam. Nie chodzi o to, by na siłę utrzymać to stworzenie przy życiu, ale o to, by ptaki miały życie, które będą akceptować i nie będzie dla nich męczarnią, tylko w miarę fajnym życiem.
Po zakończeniu spotkania, kiedy wszyscy idą lub są wiezieni na obiad, podchodzi do mnie dyrektorka ośrodka.
– My też mamy tu podobne dylematy. Czasem rodzina naciska, by karmić na siłę, za wszelką cenę utrzymywać przy życiu, a my widzimy, że ten człowiek tego nie chce. Ptaki są smutne, bo tęsknią za wolnością, a nasi mieszkańcy tęsknią za czasami, kiedy byli na tyle sprawni, że mogli decydować o swoim życiu – mówi Ewa Kordaczuk.
MAM PLAN: UMRZEĆ DO 2035
– Człowiek mądrzeje, jak ma 90 lat. Albo durnieje – mówi 91-letnia Felicja. Ma pokój jednoosobowy, czyli luksusy. Wygląda on w zasadzie jak małe mieszkanie. Ma tu obrazy koni w galopie, zdjęcia rodzinne, czerwone kubki w kropki. Łazienka, czajnik, dekoracyjne metalowe pudło z ciasteczkami. Jest przytulnie, ale pani Felicja i tak ciągle wraca w opowieści do olsztyńskiego mieszkania w bloku. Jest ono wysprzątane i zamknięte na klucz. Ma 32 metry kwadratowe. Kuchnia i dwa pokoje, jeden długi na 6 metrów, ale szeroki jedynie na 180 centymetrów. Tak zwana kiszka. – Mieszkam tam od 47 lat – mówi Felicja, choć swoje mieszkanie odwiedza rzadko – jedynie wtedy, gdy ktoś ją tam zawiezie, a potem przywiezie z powrotem do ośrodka. Porusza się za pomocą chodzika, więc przez pokój zwany kiszką przejść nie daje już rady. Może najwyżej stać i patrzeć.
– Na klatce schodowej mijają mnie młodzi ludzie. Mówią „dzień dobry” i chcą podnieść moją torbę. Wszyscy ci, którzy mieszkali tu ze mną, poumierali. Nie ma tu drugiej takiej kwoki jak ja – opowiada, szykując kawę. – Długo odwlekałam przeprowadzkę tutaj. Na początku płakałam po kątach – mówi, ale ani smutek, ani nostalgia się jej nie uczepiają.
Pokazuje ulubioną wodę perfumowaną: – Używam zapachów prawie męskich, na przykład „zielonej herbaty” Elizabeth Arden. Jak w Rossmannie jest zniżka, kupuję więcej. Teraz marzę, by ktoś zorganizował wycieczkę do Hebe – tam zawsze jest promocja.
Felicja, mieszkająca w ośrodku na stałe. Fot. Ewa Wołkanowska-Kołodziej
Urodziła się w Wilnie, ale w czasie wojny ona, brat i mama musieli uciekać przed wywózką na Syberię. Tata był w Armii Krajowej i po 1945 roku zniknął. Przez większość życia rodzina myślała, że trafił do Archangielska. Dopiero dwa lata temu bratanek pani Felicji sprawdził archiwa i okazało się, że jej ojciec 11 lat spędził w łagrze w Workucie i tam zmarł.
– Całe życie się dorabiałam. Zostałam pielęgniarką i ubierałam się w fartuch. Oddziałowa dawała mi ręczniki i bieliznę pościelową. Jedna z koleżanek miała elegancką bluzkę. Jak trzeba było zrobić zdjęcie – inne pielęgniarki bluzkę tę pożyczały. Jedyne, co mam, to mieszkanie.
Telewizor w pokoju pani Felicji nie działa, ale ma zostać naprawiony. Najbardziej lubi programy o ptakach. – Pingwiny zawierają związki małżeńskie na całe życie. Jeżeli pani pingwinowa zginie, on drugiej partnerki do końca życia mieć już nie będzie – opowiada z podziwem. Sama za mąż nie wyszła. Mówi, że nikt jej nie chciał, ale to nieprawda. Nie chcieli jej ci, których ona chciała. Nie spotkały się dwie miłości.
Kilkakrotnie była w Ośrodku Rehabilitacji Ptaków Dzikich. Niektórzy seniorzy karmili pisklęta robakami, ale ona się brzydziła. Zainteresowały ją natomiast operacje, które robi doktorka Ewa. Kilkakrotnie obserwowała też wypuszczanie bocianów na wolność: – One też łączą się na całe życie, ale proszę sobie wyobrazić, że potrafią wyrzucić z gniazda własne dziecko, jeśli jest wątłe. To takie straszne! Ja sobie wyobrażam, jak to bocianiątko leci… Przecież czuje, że dzieje się coś niedobrego… A potem umiera. Zabite przez własnych rodziców.
Felicja umrzeć zamierzała dawno temu, co najmniej w 1995 roku. – Wtedy umarła moja mama. Pomyślałam sobie, że ja też nie jestem już młoda, i wykupiłam sobie drugie miejsce na cmentarzu obok niej. Nie przyszło mi do głowy, że będę jeszcze tyle żyła. Po 20 latach musiałam raz jeszcze za to miejsce zapłacić. Teraz nie jestem w stanie chodzić i robić tam porządków, ustaliłam więc z bratankami, że jak umrę, to moją mamę ekshumują, a mnie włożą do pudełka i spalą. Potem razem zabiorą nas do Wrocławia, gdzie mieszka mój bratanek. Miejsce jest opłacone do 2035 roku, więc chyba tym razem umrę do tego czasu. Taki mam plan, to zupełnie logiczne – mówi pogodnie. Mieszkanie zostanie sprzedane dopiero po jej śmierci.
Na pogrzebie ma zaśpiewać Adam Gałka, nazywany olsztyńskim Elvisem Presleyem. A repertuar to „Modlitwa do dobrego Boga” Edyty Geppert: „Daj mi, proszę, dobry Boże,/ Zamiast drogi – to bezdroże,/Które prosto poprowadzi/ Poprowadzi mnie w nieznane./ Innym, dobry Boże, zostaw/ Wstęgi ulic i autostrad,/ A ja niech już na manowcach pozostanę”.
WRONY LUBIĄ JAZZ
Zanim Nikoś i Kura zamieszkali w Olsztynie, seniorzy regularnie jeździli obserwować ptaki do Bukwałdu.
Pieniądze na projekt pod tytułem „Ptasi terapeuci” dała Unia Europejska. Wydarzyło się to w ramach inkubatora innowacji społecznych prowadzonego przez Towarzystwo Inicjatyw Twórczych „ę” i PCG Polska, które wspierają ludzi mających ciekawe pomysły na rzecz poprawy jakości życia osób starszych. Testują te pomysły, upowszechniają najciekawsze z nich. Projekty takie w pewnym sensie szykują Polaków na to, co nadchodzi. Dzisiaj co szósty obywatel lub obywatelka mają 65 lat lub więcej. A według badań demograficznych w 2050 roku w takim wieku będzie w Polsce co trzecia osoba. Będzie musiała jakoś sobie radzić, czymś się zająć.
Na początku Ewa Rumińska miała pomysł, by starsi ludzie prowadzili ptasie żłobki – karmili porzucone pisklęta i opiekowali się nimi do czasu, aż będą mogły polecieć na wolność. Okazało się jednak, że karmienie małych ptaków, często przez rurkę, wymaga dużej sprawności rąk. Zamiast wolontariatu opiekuńczego starszym osobom zaproponowano swoistą terapię przy pomocy ptaków dzikich, tym bardziej że współautorką projektu jest Aleksandra Jabłońska, psycholożka pisząca doktorat o wpływie muzyki na rehabilitację ptaków krukowatych. Pilotaż do swoich badań prowadziła w warszawskim zoo.
– Całymi dniami siedziałam w wolierze, puszczałam ptakom różną muzykę i je obserwowałam. Najbardziej reagowały na jazz, skupiłam się więc na piosenkach Louisa Armstronga. Okazało się, że wtedy wrony częściej się przytulają, mają więcej naturalnych zachowań, są spokojniejsze. Przylatywały do mnie, skubały mi sznurówki – opowiada. Kiedy w czasie pandemii zoo zostało zamknięte, odezwała się do Ewy Rumińskiej z pytaniem o możliwość kontynuowania badań w Bukwałdzie. Po kilku latach razem stworzyły innowację przyrodniczo-terapeutyczną, jaką jest ich projekt łączący niesprawne ptaki ze starszymi ludźmi.
– Zadowolony ptak będzie miał ochotę na zabawę. Seniorzy robili na przykład zabawki dla wron. Były to naszyjniki z paciorków, owoców, patyczków, sznurków. Sami wpadli na pomysł, by ozdobić je kwiatami – opowiada.
Ewa Rumińska uczyła seniorów rozpoznawania ptaków, robiła wykłady z ptasiej anatomii i fizjologii. Aleksandra Jabłońska natomiast dbała o emocje samych seniorów.
– Na pierwszych spotkaniach rozmawialiśmy o tym, gdzie były ptaki w ich życiu. Wiele osób cofnęło się do dzieciństwa. Ktoś opowiadał, że jego mama służyła u pana w dworze. W ogrodzie były ptaki i można było się im przyglądać. Rozmawialiśmy też o tym, za czym tęsknią – mówi.
– Kiedyś tak było, że zwierzę jest kochane, fajne, miłe, ale ono musi czemuś służyć. Człowiekowi. Nam zależało, żeby odwrócić to patrzenie. Zwierzę nie jest po to, by czemuś służyć. Ono po prostu jest. Samo to jest cudem. Chciałyśmy, by starsi ludzie mieli doświadczenie kontaktu z inną osobą nieludzką, czyli zwierzęciem, które też jest osobą i jest tak samo jak my na tym świecie – mówi Rumińska.
MOJE CIAŁO DAJCIE ZWIERZĘTOM
Historię Baśki i Artura poznali wszyscy uczestnicy zajęć ornitologicznych. To historia wielkiego romansu, miłości na odległość. Baśka i Artur to dwa kruki, z tym że Baśka to tak naprawdę pan, a Artur – pani.
– Mieszkały przez kilka lat w jednej wolierze i wyprowadziły dwa lęgi. Duże kruki, wychowane przez niepełnosprawnych rodziców, były piękne i dzikie. Artur poleciała na wolność, Baśka został i jest jak Penelopa, a raczej Penelop, który czeka na ukochaną. Ta mieszka gdzieś niedaleko, codziennie przylatuje do Baśki w odwiedziny. Baśka żywiołowo reaguje, rozmawiają ze sobą. Kruki są znane z tego, że łączą się w pary na całe życie i budują trwałe i głębokie relacje. Jak Artur wyleciała z woliery, przez jakiś czas ją tropiłam i obserwowałam, czy sobie poradzi. Widziałam ją z dzieciakami i jakimś obcym krukiem, który się do niej zalecał. Zastanawiałam się, czy pójdzie z nim w lęgi, zacznie nowe życie. Nie widzę jej w parze z żadnym innym ptakiem, ale codziennie jest przy wolierze Baśki – opowiadała jesienią Rumińska seniorom.
W grudniu Baśka zmarł. Ewa Rumińska pochowała go na terenie ośrodka. Woliera jest pusta. W domu doktorki stoi w ramce wydrukowane zdjęcie czarnego kruka.
– Były dni, kiedy nie zdążyłam do niego zajść, ale wiedziałam, że jest. Że można pójść, zagadać. To był specjalny ptak, jeden z najbliższych. Z żadnym innym nie miałam takiego kontaktu, bo on też tego kontaktu bardzo pragnął – mówi, ustawiając znicz na mogile Baśki. – Lubię patrzeć na świat z perspektywy leżącej drabiny – człowiek nie jest lepszy od zwierzęcia, jest inny, ale tak samo ważny. Jak się myśli w ten sposób, to perspektywa śmierci nie jest przerażająca. Najbardziej bym chciała, żeby moje zwłoki oddać zwierzętom – żeby padlinożercy i owady się najedli. Rodzina mnie rozumie i by na to poszła, ale niestety, nie pozwalają na to przepisy.
PRZYSTOJNY MĄŻ W RAMCE
– W mieszkaniu w Warszawie na Wilanowie mam balkon – mówi 94-letnia Wanda, mieszkanka ośrodka w Olsztynie. To ona od dziecka obserwuje sikorki. – Kiedy żył mój mąż, już rano mówił: „Wstawaj, sikorki przyleciały na śniadanie”. Dawałam im ziarenka słonecznika. Wiem, że potrafiłyby same wyłuskać, ale nie chciałam, by się pokaleczyły – opowiada.
W Laurentiusie jest od dwóch lat. Mąż zmarł, siostra zmarła, sama dostała zawału. Razem z mieszkającą w Olsztynie córką postanowiły, że się tu przeniesie. Opowiada o kawce, która się wykąpała w talerzu z wodą na jej parapecie, o szpakach, w które wpatrywała się w sanatorium. O sikorkach, jej ukochanych.
– Kiedyś bardzo pokłóciłam się ze znajomym. Opowiadałam mu o jerzykach, które mają gniazdo na balkonie u mojej córki. A ten pan, choć wykształcony, powiedział: „A ja gniazdo gołębi zerwałem i wywaliłem”. Ja na to: „One przyleciały tysiące kilometrów do Polski, żeby złożyć tu jaja i tu żyć. A tyś to zniszczył” – mówi suchym tonem.
Wanda, mieszkanka ośrodka w Olsztynie. Fot. Ewa Wołkanowska-Kołodziej
Kiedy jest ciepło, odwiedza dwa gawrony w wolierze. – Ale tak się zastanawiam, czy one są szczęśliwe, tym bardziej że są mocno okaleczone. Na wolności by nie przeżyły, ale czy ta niewola w dobrej intencji daje im jakieś poczucie szczęścia? Mnie się zdaje, że zwierzęta odczuwają ból, radość, więź między sobą. Rozmawiam z tymi ptakami. Pytam: „Czy jesteście smutne? Czy coś was boli?”.
Wanda wie, co jest w życiu najważniejsze. – Pożycie małżeńskie – mówi i pokazuje zdjęcie męża w mundurze. – Chwalę się nim zawsze, bo był bardzo przystojny. Szczupły, wysoki, elegancki. Ja byłam przede wszystkim niska. Maszynistki i sekretarki bywały okrutne, lekceważyły mnie, zastanawiały się, dlaczego on ma taką żonę. Tyle że one były głupie, a ja byłam mądra – ciepło opowiada Wanda, która ze swoim mężem spędziła 66 lat. – Tylko dobry związek małżeński podtrzymuje na duchu kobietę. Koledzy mówili do męża: „Czy twoja żona w ogóle śpi w nocy? Kiedykolwiek byśmy przyszli, mieszkanie wysprzątane, a ona uczesana”.
Patrzy na zdjęcie męża. Ma z nim syna, córkę, wnuki, prawnuki. W małżeństwie była jedna rysa.
– Myśmy nie mieli ślubu kościelnego. Wojsko to było jego szczęście. Poza tym on studiował socjologię, filozofię i do wiary podchodził z rezerwą. Kiedyś ksiądz powiedział mi tak: „Słuchaj, jeżeli on jest uczciwym człowiekiem, nie szkodzi, że nie macie ślubu. Możliwe, że on jest jeszcze lepszym chrześcijaninem niż ci, co bez przerwy klęczą pod ołtarzem. Nie truj go, bądźcie szczęśliwi, dzieci wychowujcie”. Ale ja do komunii iść nie mogłam. Teraz jestem tutaj. Poszłam do spowiedzi i wszystko księdzu opowiedziałam. On na to: „Możesz już teraz być swobodna”. I tak jest.
Kiedy jest jej ciężko, pyta męża o rady. Przyśniło jej się raz, jak zwraca się do niego: „Tak rzadko mi się śnisz. Przyjdź we śnie częściej”. Odpowiedział: „Nie wiem, czy mi się to uda załatwić”.
CZY PTAK JEST SZCZĘŚLIWY?
– Kiedy skończyły się pieniądze z projektu na terapię z pomocą ptaków, seniorzy reagowali różnie. Ci, którzy przychodzili – tak jak pani Urszula – do domu opieki tylko na dzień, reagowali inaczej niż stali mieszkańcy. Pani Ula planowała, że będzie przyjeżdżać, grabić, odwiedzać. A ci, którzy mieszkają na stałe w Laurentiusie i nie są samodzielni, mieli w sobie więcej smutku: „Kiedy będzie następne spotkanie o ptakach? Czy w przyszłości się jeszcze uda?” – mówi Aleksandra Jabłońska.
Nikt nie pamięta, kto wpadł na pomysł, żeby na terenie olsztyńskiego Laurentiusa wybudować wolierę i tu, na miejscu, obserwować ptaki. Dyrektorka sama szukała sponsorów i to ich nazwiska są dziś na tablicy tuż przy nowym domu Nikolasa i Kury. – Jak do mieszkańców przyjeżdżają rodziny, to pierwszym punktem wycieczki po ogrodzie jest „do ptaków” – mówi Kordaczuk. Zdradza, że kilku dyrektorów domów pomocy społecznej pytało ją o to, w jaki sposób można mieć wolierę. Też by chcieli.
– Nie wiadomo, czy mieszkające w azylach ptaki są szczęśliwe, bo co to znaczy? Jest to pytanie filozoficzne, przecież ludzie sami nie potrafią określić, czy są szczęśliwi. Możemy stwierdzić natomiast, czy warunki, w których mieszkają ptaki, odpowiadają ich potrzebom. Możemy ocenić ich dobrostan. Czy się stresują, czy są spokojne. W wielu ośrodkach podobnych do naszego zwierzęta czasem się usypia, bo nie ma dla nich odpowiedniego miejsca ani możliwości zorganizowania domu. A one chcą żyć i żyją nieraz po kilkadziesiąt lat – tak jak orły, kruki, mewy, puszczyki. Jeśli będę miała w Bukwałdzie 10 razy więcej ptaków niż dziś, to one będą miały u mnie 10 razy gorzej. Gdyby się stworzyła współpraca z ilomaś takimi domami, w których byłyby stadka po kilka, kilkadziesiąt ptaków, to powstałaby sieć takich świetnych domów. Tak jak ten, który mają Nikoś i Kura – mówi Ewa Rumińska.
Karmienie gawronów w ośrodku, w którym seniorzy opiekują się ptakami. Fot. Ewa Wołkanowska-Kołodziej
PRZYJAŹŃ OSÓB LUDZKICH I NIELUDZKICH
W opisie innowacji „Ptasi terapeuci” widnieje, że w trakcie trwania programu „starsi ludzie zwiększają swoje poczucie sprawstwa, poprawiają samopoczucie, budują nowe relacje społeczne i międzygatunkowe” oraz że celem innowacji jest „podmiotowe traktowanie wszystkich uczestniczek i uczestników, bez względu na gatunek, wiek, płeć, poglądy, wyznanie”. Są też wskazówki dla osób, które chciałyby taką innowację wdrożyć w innej placówce: „Pamiętajcie, że potrzeby ptaków muszą być respektowane na równi z potrzebami ludzi”.
W przygotowanych przez Jabłońską i Rumińską scenariuszach zajęć dla seniorów są też propozycje medytacji. Jedna z nich to tzw. medytacja bezpiecznego miejsca. Starsi ludzie mają wyobrazić sobie, że są projektantami, którzy tworzą miejsce dla siebie.
Czy byłoby tam przytulnie?
Czy byłoby dużo przestrzeni?
Gdzie mogliby się schronić, a gdzie spotykać z innymi?
Gdzie mogą się ogrzać, a gdzie ochłodzić?
Czy byłoby tam duże okno?
Jest też propozycja relaksacji polegającej na tym, by starsi ludzi wyobrazili sobie, że są ptakami. I zastanowili się, czy chodzą, czy lecą. I jak to jest mieć skrzydła? Dziób? Pióra? Jak odbiera się słońce, wodę, wiatr? Jak się pachnie?
I by spróbowali polecieć w jakieś ładne miejsce. Gdzie by to było?
***
Reportaż został opublikowany w Dużym Formacie w Gazecie Wyborczej: LINK
Więcej o innowacji “Ptasi terapeuci”: CZYTAJ
Inkubator innowacji społecznych realizujemy razem z PCG Polska ze środków funduszy europejskich.